POLECAMY
Rynek gastronomiczny toczy zaraza zatrudnienia. Bardzo ciężka choroba. Staliśmy się ofiarami food revolutions i pędu do otwierania kolejnych lokali gastronomicznych. Jest ich tyle, ile grzybów po deszczu. Kolejne się otwierają, ale też zamykają, i nie zawsze z powodu plajty finansowej. Taka mnogość punktów karmiących ludzi, wraz z sezonowymi miejscami np. nad morzem, powoduje, że brakuje rąk do pracy. Pracodawcy zaczynają walczyć na stawki, słyszałem np. o 25 złotych za godzinę, jakie żądają kucharze od klepania kotletów i co więcej - dostają. Wielu z nich jest tak rozbestwionych, że winduje swoje płace, mówiąc "jak odejdę to nie znajdziecie na moje miejsce kucharza". Klasyk polskiej literatury powiedziałby "Miarkuj Mocium Panie".
Nie jest odosobnionym przypadkiem to, że będący już po słowie kucharze nie stawiają się w pracy, mimo że dogadano się w kwestii warunków finansowych, ba nawet nie dzwonią i nie informują dlaczego. Nie jest również pojedynczym przypadkiem proceder porzucania pracy z dnia na dzień i to wcale nie z powodu pracodawcy katorżnika i dłużnika. Oczywiście wiele ruchu kadrowego spowodowanego jest też przez właścicieli, których opisałem w poprzednim zdaniu. Zauważmy, że ta zaraza dotyka nie tylko lokale średniej klasy, ale także te premium.
Jest jeszcze jeden powód braku kucharzy na rynku. To ponowna fala wyjazdów zagranicznych. Pojawia się bowiem coraz więcej ogłoszeń z propozycją legalnej pracy np. w Niemczech i to nie w restauracjach, w których można podnieść swoje kwalifikacje, ale po prostu zarobić większe pieniądze.
Poza tym człowiek, który kle...
Pozostałe 70% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów
- 6 elektronicznych wydań,
- nieograniczony – przez 365 dni – dostęp online do aktualnego i archiwalnych wydań czasopisma,
- ... i wiele więcej!